dzwonów, mącą się z dymami kadzideł i niby wielki chorał, złożony ze słów, dymów i spiżowych dźwięków, na skrzydłach wiatru lecą ku niebu. Chwilami znowu cichną i dzwony i pieśni. Cisza! zda się, że słyszysz szelest trącanych powiewem listków brzezinowej gałązki zdobiącej ołtarz. Nad miastem przelatują drobne pierzaste chmurki, światło słoneczne łamie się na gzymsach murów, ołtarzów, na złoconych dzidach chorągwianych; czasem silniejszy powiew targnie raz i drugi chorągwią — i znów cicho. Są to chwile niby skupienia wewnętrznego, niby pobożnych rozmyślań, albo też pobożnych zachwytów. Wielka kopuła niebieska zdaje się gdzieś, w niezmiernych głębokościach, uśmiechać dobrotliwie, poważnie a kojąco. Dlatego takie chwile ciszy zdają się zarazem chwilami ukojenia i słodyczy, przejmującej wszystkie serca.
Zwolna jednak kończy się wszystko; ludzie poczynają się rozchodzić; bruk, przed chwilą jeszcze zupełnie pokryty stopami ludzkiemi, poczyna się wychylać coraz większymi płatami, chorągwie i światła znikają, ulice puścieją coraz bardziej i wreszcie wszystko poczyna przybierać zwykłą miejską barwę, niezbyt uroczą i niezbyt poetyczną.
Ale nie opuszczajmy jeszcze choć przez chwilę naszej powietrznej wyżyny. Jakże tu
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.