Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/039

Ta strona została uwierzytelniona.

musi być dobrze i pięknie wieczorem, gdy słońce kłoni złotowłosą głowę za krańce widnokręgu, a na ciemnym wschodzie błyska jedna i druga gwiazda! W mieście znów ruch się wzmaga; chodnikami płyną strumienie ludzi, środkiem ciągną w stronę Alei i Łazienek szeregi powozów. Nad ulicami unosi się kurzawa, niby tuman mgły rdzawej albo dymu. Gorąco tam, duszno, parno, a tu tak powietrzno, przestronnie, chłodno, surowo. Zresztą dobrze jest czasem spojrzeć z wysokości na codzienne sprawy ludzkie, a i na ludzi samych. Jakże małemi wydają się naprzykład niektóre nasze znakomitości miejscowe, widziane choćby tylko z takiej wysokości, jak Świętokrzyska wieża; nasi wielcy filantropowie, przytulający wszelaką nędzę z taką siłą, że aż jej oczy na wierzch wyłażą; nasi patres et conscripti wszystkich towarzystw i komitetów, głosujący przez zastępstwo, chorujący na niestrawność, a skorzy do dawania rad prasie, co może, a co nie może być przedmiotem dziennikarskiej dyskusyi; nasi powszechnie uznani mówcy zebrań, rozpoczynający zawsze od słów: «Panowie! Zgromadziliśmy się tu» i t. p.; nasze filary postępu, opiewanego wierszem i prozą, nasze tromtadraty literackie, grające na trąbce dobra publicznego pobudkę do «jak najrychlejszego» składania prenumeraty we własnym interesie prenumeratorów; nasze tarany do