idziesz sobie w najlepsze, aż tu czarna jakaś postać zamajaczy ci niewyraźnie przed oczyma; nagle ktoś łapie cię za nos, i poczuwszy, że miękko, mówi przestraszonym głosem:
— Och, przepraszam, ja myślałem, że to gałąź!
— Hę? co?
— Myślałem, że gałąź. Tak ciemno!
— Ciemno?
— Bardzo przepraszam. Mogliby też już tę drogę oświecić.
— Kiedy to u nas wszystko tak... Jezus Marya!
— Co to?
— Drzewo. Rozbiłem się o drzewo.
Czasem znów, jeżeli z teatru wyszedłeś z towarzyszem lub towarzyszką, przez drogę z calem zaufaniem opowiadasz im jakieś sekrety lub sprawy natury domowej, aż tu przy bramie, gdy światło latarni was obleje, spostrzegasz z przerażeniem, żeś towarzysza zgubił, a szedłeś z kim innym, a co gorsza, może z kim znajomym, który tych sekretów nie powinien był wiedzieć. Źle do licha! Wystawmy sobie młodzieńca, opowiadającego w najlepszej wierze mężowi sukcesy, jakich się spodziewa u jego żony; albo ojca familii, który z całem zaufaniem pochyla się do ucha konkurenta jednej ze swych córek i, sądząc, że mówi do córki, pyta:
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.