Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

giego, nie zoologicznego, albo zoologicznego, tylko o tyle, o ile złośliwe języki mówią, że od rana do wieczora pełno w nim gawronów. Mówię o ogrodzie Saskim. Rozgłoszono, że tego roku nie będzie w nim loteryi fantowej. Tymczasem wieść ta, którą zresztą sam na cztery strony świata trąbiłem, okazała się fałszywą. Loterya będzie i nietylko że będzie, ale odbędzie się niezadługo, podobno zaraz w pierwszych dniach bieżącego miesiąca. Nie wybiegał się jednak staruszek. Patrzcie: nie wybiegał się! — Miłosierdzie publiczne musi pootłukiwać mu drzewa, podrapać ławki, podeptać trawniki, poobrywać bzy, zakopcić fajerwerkami liście, powystraszać wróble, zaśmiecić papierkami z losów ulice, oszpecić płóciennemi budami aleje. Inaczej się nie rozczuli. Dziwne miłosierdzie! W zimę przynajmniej nie bywa takie drapieżne. Chce tylko tańczyć — w lato chce niszczyć — wtedy bywa hojne, inaczej nie da ani grosza.
Na zakończenie jeszcze jedna, grubo efektowna nowina.
Nazywam ją grubo efektowną, albowiem będę mówił o jednej z najgrubszych istot, pod jakiemi kiedykolwiek od najdawniejszych czasów uginała się ziemia. Oto przyjechała z Wiednia niejaka panna Marie, która przechodzi wszystko, co dotąd w tym rodzaju gawroni wszystkich miast kiedykolwiek podziwiali. Ten mamut ro-