gach sąsiednich; w Studzieńcu stałby już budynek i uczyłyby się już moralności występne dzieci; nasz Merkury nie byłby najchudszym i zdychającym z głodu Merkurym; tanie kuchnie nie potrzebowałyby grać roli dziada z szopki, występującego z woreczkiem na końcu przedstawienia, i proszącego «o talary i o zboże, i o wszystko, co być może»; — wy zaś wszyscy, tj. ja i wy, mili czytelnicy, nie potrzebowalibyśmy każdego nowego roku kończyć rachunków z roku ubiegłego w ten sposób: zero od zera, zero — nie mogę: pożyczam... od Żyda.
Mówię, «bom smutny i sam pełen winy», powiada Słowacki, ja zaś powtarzam za nim. Powtarzam nie dlatego zresztą, żebym, doszedłszy matematycznej prawdy, że zero od zera jest zero, miał już pożyczać od Żyda. Nie, do tego jeszcze nie doszło! Ale, że pod pewnym względem należę i ja do tej przeciętnej rodziny, jako dowód posłużyć może choćby i to, że obowiązkiem moim jest dostarczyć felietonu na poniedziałek, a piszę go na wtorek, skutkiem czego stosunki moje z redakcyą pozostawiają w tej chwili wiele do życzenia, a nawet spowodowały wymianę niezbyt dyplomatycznych not między mną a pomienioną redakcyą, która nie omieszkała wystosować do mnie pewnego dość nieprzyjemnej natury ultimatum, którego tylko dlatego za casus belli nie uważam, że nie jestem dosta-
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.