do wytrwałej, upartej a organicznej pracy, która sprawia, że mrowisko, choćby dziesięć razy na dzień nogą przechodnia rozrzucone, wznosi się i staje znów całe — odbudowane!
Czyż istotnie rodzimy się słabsi? czy słowiańska rasa nasza, jak tego jeden głupi Francuz dowodził, a jedno mądre pismo nasze za nim powtórzyło, rodzi się wątlejsza, żyje słabiej i wymiera prędzej od sąsiedniej germańskiej?...
Było się nad czem zadumać.
Ale nie. To nie prawda! Nie rodzimy się słabsi, nie natury więc wina; umieramy słabsi — to nasza wina.
Było się nad czem zadumać.
Nagle dumania moje przerwał świst lokomotywy: trzeba było wracać do Warszawy.
— A co tam słychać w Warszawie? — spytacie.
Ha! mamy jarmark wełniany. Na placu targowym leżą wańtuchy, przybyłe z różnych okolic kraju, ale niewiele tam tego. Podobno remanentu więcej, niż dotychczasowych transportów. Teraz tam wszystko ważą. Waga bankowa pracuje od rana do wieczora. Rozmaite instytucye kredytowe ogłaszają się z gotowością dawania zaliczek do trzech części wartości przywiezionej wełny — i oto wszystko. Kto ma wełnę, będzie miał pieniądze.
A ceny?
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.