W chwili, kiedy to piszę, jarmark urzędownie jest już rozpoczęty, Konferencye gospodarskie, jakie się zeszłego roku podczas wystawy rolniczej odbywały, zmieniły jego termin, przeniósłszy go z 15 na 19-ty — dawniejszy zwyczaj jednak zwyciężył. Nowy termin miał przytem tę złą stronę, że wypadał w dzień jarmarku berlińskiego, który odciągał kupców. Konferencye wyszły wprawdzie z zasady, że jarmark głównie na tutejszych kupców liczyć powinien, ale jarmark, nie wdając się widocznie w teoretyczne dowody, co powinien, a czego nie powinien, rozpoczął się — i rób z nim co chcesz!
Zjazd wieśniaków już wyraźnie daje się czuć w Warszawie. Hotele pełne, po restauracyach pełno, ruch po sklepach zwiększa się; ogródki przepełnione. Miasto ożywia się i, gotując coraz nowe zabawy, radośnie oczekuje pieniężnego żniwa, jakie mu jarmark wełniany zawsze przynosi. Tymczasem odbywają się wyścigi. Wyścigi! Ach, wyścigi. Mógłbym cały odcinek o nich napisać. Jest to także jarmark, ale jarmark próżności ludzkiej, albo inaczej mówiąc: warszawsko angielskiego szyku. A odbyły się, a raczej, odbywają się w tym roku z wielką uroczystością. Przeszło sześćdziesiąt koni zapisało się do gonitw. All right! Ten angielski wykrzyknik, za którego ortografię nie zaręczam, ale którego sposób wymawiania szczęśliwie przez pilne
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.