konać wszystkich, że wyżsi są ponad wszystkie drobnostki i że kiedy chcą, umieją postawić na swojem, choćby na złość... Na złość?! Komu? A prawda! «Na złość matuli niech mi uszy marzną». Znana anegdotka! Niech więc wam marzną lub opalają się, jak wolicie, szlachetni Koninianie! Będą mniejsze.
Jakie to szczęście, że Chwila Obecna nie jest kroniką ściśle warszawską, pozwala mi to bowiem robić częste wycieczki na grunt prowincyonalny. Pozawiązywałem nawet w tym celu pewne stosunki, które mi pozwolą powiedzieć wam w następujących odcinkach, co się dzieje i w innych miastach. Czuję nawet, iż wypada mi to uczynić, choćby dlatego, żeby Konin nie sądził, iż go faworyzuję na niekorzyść jego sióstr i braci.
A teraz wracam na grunt warszawski.
Właściwie jednak mówiąc, rzecz, którą chcę opowiedzieć, działa się nie na bruku warszawskim, w ścisłem znaczeniu tego słowa, ale na moście. Pewnego razu wybrawszy się do kąpieli, szedłem sobie, myśląc o niebieskich migdałach, gdy nagle zatrzymał mnie głos jakiś:
— Przepraszam pana! — spytał mnie jakiś z wiejska wyglądający, a mówiący silnym litewskim akcentem jegomość — przepraszam pana, duszo! którędy tu się idzie do ogrodu zoologicznego — a?
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.