dzie, nie śmiem się nawet łudzić, aby miało być inaczej.
Czuję, że znowu ściągam na siebie zarzut pesymisty, ale mniejsza już o to. Gorsze jest to, że przed chwilą narzekałem na projekty, a teraz sam o nich piszę. Cóż robić? cóż robić? Gdybym chciał mówić nie o zamiarach, ale o czynach, przyszłoby mi chyba pisać o ornatach, wyhaftowanych rękoma naszych arystokratycznych dam dla rozmaitych wielebnych i przewielebnych, odznaczających się paryskim akcentem i paryskimi ruchami i umiejących ze szczególniejszą pokorą chrześcijańską zbierać kożuszki z kawy na poobiednich przyjęciach.
Musiałbym chyba wymówić się z tem, co usłyszałem w sekrecie, że pewne arcypobożne bractwo damskie podało do swego duchownego przewodnika adres, aby na posiedzeniach tygodniowych podawał swej wiernej trzódce obrok duchowy po francusku. Czegóż bo to zresztą dowodzi? Można umieć i po francusku i po polsku. Że nasze damy umieją, o tem nigdy nie wątpiłem, a teraz wątpię jeszcze mniej, niż kiedykolwiek, ponieważ sam byłem świadkiem, jak pewna arystokratyczna dama, po stosunkowo krótkim namyśle, przypomniała sobie jak najszczęśliwiej, że pies po polsku nazywa się: pies! Czegóż tu chcecie więcej? I posądzają jeszcze takie damy o kosmopolityzm!
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.