— Co to pali się jeszcze? — spytałem.
— To szpital.
Pobiegliśmy tam natychmiast. Duży piętrowy gmach palił się istotnie okropnie. Na podwórzu gromadka ludzi. Jedni stali nieruchomie, a łuna pożaru odbijała się w bezmyślnych ich źrenicach. Inni pracowali koło sikawek, biegli po wodę, przeklinali, wrzeszczeli. Sikawki pracowały słabo. Nikt nie dowodził. Woda, wlewana w małych ilościach, podniecała tlenem pożar, zamiast go gasić. Czerwony płomień huczał ponuro wewnątrz gmachu, lub wychodził przez drzwi i okna na zewnątrz, liżąc potwornie długimi językami białe ściany, jakby się chciał w nich rozsmakować przed pożarciem.
Na podwórzu między gromadami ludzi stało kilka zakonnic. Łuna pożaru rzucała jaskrawe blaski na białe ich kapelusze i blade, ale spokojne twarze. Ten spokój i rezygnacya wśród ogólnego ruchu i zamętu, wśród wrzasków i przekleństw, miały w sobie coś prawie świętego.
— Co się stało z chorymi? — spytałem jednej z nich.
— Wyratowałyśmy wszystkich chorych — mówiła słodkim głosem siostra. — Leżą w pralni, która nie zapaliła się jeszcze. Niech Panu Bogu będzie chwała! Trzech jednak umarło nam z przerażenia — dodała, zwiesiwszy smutnie głowę.
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.