szego lepszego węgła, spojrzy ci w oczy i porwie cię za sobą w ciemność i nicość.
Jest to prawdziwe miasto śmierci.
Przebywszy je, weszliśmy w ulice, położone blizko rynku. I tu stoją całe szeregi domów spalonych, ale ściany ich trzymają się jeszcze i spoglądają na cię pustemi oknami, niby martwą źrenicą. Niektóre palą się, a raczej tlą jeszcze wewnątrz. Na ulicy stały tu i owdzie gromadki ludzi. Gromadki te rozmawiały z cicha. Spytałem ich, dlaczego nie gaszą tych domów, które się jeszcze nie wypaliły.
— A po co gasić? — odparł jakiś mieszczanin. — Już one i tak na nic. Żebyśmy mieli pomoc, jak się zaczęło palić — to co innego, ale teraz...
— A co zrobicie, jak z tych domów pożar rozszerzy się nanowo i ogarnie to wszystko, co się jeszcze nie spaliło.
— Ha! nic nie zrobimy. Źle mnie, źle i tobie. A zresztą to się i tak spali. Cały Pułtusk się spali. Na to już żadna siła ludzka nie pomoże.
Wszędzie taż sama apatya, taż sama bierna rozpacz i zdanie się na wolę żywiołu. Rynku jedna strona wypalona jest do szczętu, druga ocalała, dzięki szerokości placu. Naszego znajomego zastaliśmy w domu. Z całą uprzejmością udzielił nam wszelkich wiadomości. Prócz szpitala, ochrony, kościoła, biblioteki i progimnazyum,
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.