Rynek wyglądał zupełnie jak obóz. Ci, którzy nie pilnują domów po sieniach, ci, którzy nie mają nic do pilnowania, śpią spokojnie, jeżeli spokojnym można nazwać nocleg pod gołem niebem, często nawet bez siennika, a często i bez słomy, poprostu na kamieniach. Tam jedna nędza przytula się do drugiej.
Idąc, musieliśmy ciągle uważać, żeby kogoś nie nadeptać. Widok był dziwny i niezwykły. Tu ludzie śpią jak mogą, a tam się jeszcze miasto pali. Noc stała się ciemniejsza, więc i łunę widać było wyraźniej. Paliły się jeszcze niektóre domy w rynku, palił się jeszcze szpital i progimnazyum. Ale wogóle w mieście mało kto już zajmował się ratunkiem, tak dalece wszyscy byli znużeni. Wyszedłszy z rynku, nie spotkaliśmy już żywej duszy. Słyszeliśmy doskonale trąbkę przejeżdżającej ekstrapoczty, tak wielka była wszędzie cisza. Niedaleko poczty stał oparty o mur pijany człowiek i śpiewał: Ej! ej! ej! Zdaleka dochodziło wycie psów. Obok ruin i wycia psów — śpiew. Śpiew na zgliszczach! Ileż to kontrastów.
Na poczcie nie mogliśmy dostać koni, musieliśmy więc oczekiwać na kuryerkę, która miała przyjść o drugiej, a przyszła, mówiąc nawiasem, o czwartej. Po trosze drzemaliśmy, po trosze patrzali na miasto. Łuna nad szpitalem jaśniała jeszcze. Chwilami ciemniała, chwilami rozpalała
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.