się nanowo. Tymczasem gwiazdy pobladły, latarnie przed pocztą poczęły różowieć i omdlewać. Poczęło szarzeć i świtać. Na wschodzie zabłysnął różowy pasek zorzy. Mogliśmy już wyraźnie odróżnić pobladłe z niewyspania i bezsenności twarze pasażerów, oczekujących na równi z nami na kuryerkę. Rozwidniło się tymczasem zupełnie, nim przyjechała. Wsiedliśmy, ozwała się trąbka pocztarska i — rzuciwszy ostatnie spojrzenie na nieszczęsne miasto, ruszyliśmy w drogę prosto do... redakcyi.
∗ ∗
∗ |
A teraz stój, czytelniku — jeszcze nie koniec: poczekaj na sens moralny tego opowiadania. Schowałem jeszcze jeden epizod, który ad usum delphini zamierzam teraz opowiedzieć. Kiedym, błądząc po zgliszczach i zwaliskach Pułtuska, zapalił cygaro, zbliżył się do mnie jakiś młody jeszcze, ubogo ubrany człowieczyna i tonem rozkazującym polecił mi je zagasić natychmiast. Zdziwiony tem niepomału, spytałem go o powody tego rozkazu.
— Mój panie, — odrzekł mi — mieliśmy dosyć nieszczęścia. Z pańskiem cygarem znowu pan gdzie zaprószysz ogień, i będziemy mieli nowy pożar.