ważenie życia tych ludzi, dowodem niech posłużą ich zabawy i zakłady. Podrzucać pochodnię rozżarzoną w górę i łapać ją jedną ręką, jest dla nich igraszką. Czybyście uwierzyli, czytelnicy, temu, czemu i ja wierzyć nie chciałem, że zdarzyło się, iż o zakład skakali z wieży strażniczej na ziemię. A jednak opowiadał to zmarły zacny pułkownik Majewski, dowódca straży. Przychodzę raz — mówił — i słyszę, że się zakładają o dziesiątkę, kto zeskoczy z wieży. Krzyknąłem na nich: «Dałbym ja temu, ktoby się ośmielił, ktoby spróbował!» Aż tu występuje jeden młody chłopak, sprawny wisus, zgrabny jak kot; występuje, salutuje i mówi: — Panie pułkowniku, to nie trudno. — A próbowałeś? — Albo raz. — Co ty powiadasz, trutniu? — Próbowałem, panie pułkowniku, i jeśli pan pułkownik pozwoli... — Zabijesz się, nie pozwolę. — Nie zabiję się. — Pamiętaj, że licho cię porwie. — Młody strażak chwycił za miotłę z drągiem i znikł. Wkrótce ujrzano go na wieży. — Stój! pójdź tu natychmiast! — zawołał pułkownik! — Według rozkazu idę, pułkowniku! — odkrzyknął strażak, chwycił miotłę silnie rękoma, ścisnął ją kolanami i rzucił się z balkonu. — Pułkownik zamknął oczy i nie śmiał ich otworzyć; aż tu nagle zabrzmiał mu nad uszami znany głos: — Jestem, panie pułkowniku! Dowódca spojrzał:
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.