młody chłopak stał przed nim wesoły, rumiany, uśmiechnięty, z miotłą w ręku.
Dzielny pułkownik dał mu dwadzieścia pięć rubli za nagrodę, i jeszcze kazał dać dwadzieścia pięć... ale nie rubli, żeby zbyt często szczęścia nie próbował.
Sztuka, jak mówił, polega na tem, że spadający uderzał naprzód o ziemię miotłą, odbijał się i spadał już tylko z odbicia, pędem zupełnie osłabionym.
Tacy to są strażacy.
Wczoraj pożar wybuchnął nie w obrębie miasta, ale tuż za rogatkami Belwederskiemi, w cegielni. Spaliła się szopa, pod którą suszą się cegły, a raczej nie spaliła się zupełnie, bo nie pozwolił na to ratunek. Byłem przy ogniu i patrzałem, jak się rzecz odbywała.
Przyjechałem prawie równo ze strażą; ale nim zdążyłem wysiąść z dorożki, już promień wody zalewał buzujące się płomienie, a nad dachem błyszczały topory strażaków. W pół godziny dach był zerwany, sąsiednie dachy zmoczone wodą, jak w czasie największej ulewy; płomienie zalane zgasły, zrobiło się ciemno, czarno. Tylko dymy snuły się nieśmiało i czołgały, jakby obawiające się strażników, przy ziemi. Świeciły tylko kaganki przy beczkach i pochodnie.
Gdyby to tak w Pułtusku, taka straż! gdyby
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.