kowie Towarzystwa nie żałują ani pracy, ani czasu, ani nawet pieniędzy na propagandę. Zakupują, jak już wspomnieliśmy, kokony, jeżdżą z prelekcyami, urządzają przędzalnie, słowem: robią wszystko co mogą i, jeżeli tylko starania ich znowu nie trafią na mur, którego żadna głowa ludzka nie przebije, to kto wie, czy za lat kilka lub kilkanaście własnemi oczyma nie będziemy oglądali owoców ich działalności.
Najpotężniej mogliby u nas poprzeć działania Towarzystwa proboszcze wiejscy, którzy wogóle niewiele mają do roboty. Sobie otworzyliby źródło znacznych dochodów, a krajowi w przyszłości wielką korzyść.
Tyle o Towarzystwie jedwabniczem, dla którego od czasów nowego zarządu jedwab niczem być przestał.
A teraz z pomocą salto mortale, dozwolonego tylko felietonistom, przeskakuję raczej, niż przechodzę, do innego towarzystwa, nie mającego z poprzedniem innego związku, tylko ten, że oba są towarzystwami. Chcę mówić o Towarzystwie Muzycznem. Mój Boże! ileż materyału dostarczała mi w swoim czasie ta meliczna instytucya razem ze swemi partyami, Narwickiemi, Kleonami, rewolucyjkami antikomitetowemi, ze swemi agitacyami wyborczemi, wyborcami rodzaju męskiego, żeńskiego i nijakiego! Teraz tam cisza. Pająk przędzie sobie po kątach szare płócienko.
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.