pisarza umierać w niedostatku — zbyteczne. Był to strzał ślepym nabojem. Dziennikom trafia się od czasu do czasu dać ognia w taki nagły a niespodziewany sposób. Niema w tem nic dziwnego; kto ma obowiązek dawać nowiny codzień, poluje na co może i strzela do pierwszej zwierzyny, jaką ujrzy. Czasem trafi, czasem chybi. To zależy od myśliwca.
Wogóle jednak, pominąwszy już dzienniki, Warszawiacy nie należą do zbyt celnych strzelców. Co krok, to spotyka się zapalonych myśliwców Warszawiaków. Pełno ich na każdym pociągu kolei żelaznej. Ze strzelbą przez ramię i marsową fizyognomią śpieszy Warszawiak na wieś, korzystając skwapliwie z krótkich przystanków na stacyach kolejowych, by wysiąść choć na chwilę, spojrzeć w wiszące po banhofach lustra i ocenić całą grozę i zamaszystość, wiejącą z jego postaci. A potem: wśród opok, i jarów, i klonów, i głogów, pudłuje z zaciętością do każdej kuropatwy, lub strzela dąstem[1] do jakiej babiny, rwącej len i odwróconej niegrzecznie do myśliwca. Gdyby zające znały zwyczaj pisania adresów, lub wysyłania deputacyi, niezawodnie wysłałyby adres lub deputacyę do Warszawskiego Towarzystwa opieki nad zwierzętami ze skargą, nie na morderstwa wprawdzie, bo te trafiają się chyba wypadkiem, ale na ciągłe i daremne pukanie po lasach i polach.
- ↑ Wg Poradnika Gospodarskiego, R. 46 nr 24 z 1935 roku: dąst = drobny śrut.