Nie dozwala im to odetchnąć spokojnie i przerywa w niemiły sposób poobiednie drzemki, jakie z całą ufnością w dobre serca Warszawiaków, urządzają sobie wobec myśliwców, pod choiną i krzakami jałowcu; a natomiast rozstraja okropnie nerwy. Dziki i wszelka uzbrojona jako tako zwierzyna nie ma podobno zupełnie powodów do skarg na Warszawiaków; owszem, podobno, zwłaszcza dziki i wilki, zachwycone są uprzejmością i prawdziwie dżentlemeńską grzecznością, z jaką miejscy myśliwi ustępują im z drogi, nie pozwalając na najmniejsze ceremonie. — Donoszą mi jednak, że kiedy idzie o śniadanka myśliwskie, naprzykład o bigos, wódeczkę i coś tak na zimno — nie dajemy się wcale wieśniakom pobić. Przecież i my nie jacy tacy!
Nie myślcie jednak sobie, panowie wieśniacy, że my wracamy do domu, do naszych żon i córek, bez zwierzyny. A od czegóż Stępkowski? a Wróbel? — kupi się parę kuropatw, a że tam jedna lub druga ma trochę haut gôut, zapaszek, to się tłómaczy żonie, iż ze strachu tak skruszała — i koniec!