chach i ogarnął półmrok, półświatło. Godzina, jak wspomniałem, była ranna, więc lampy nie paliły się w przedsionku. Nie było jednak tak ciemno, żeby nie można było odróżnić otaczających przedmiotów. To też po chwili, gdy oczy moje przyzwyczaiły się do owego poważnego mroku, ujrzałem wprost siebie biały kamienny posąg Skarbka, fundatora teatru, w dali ciemne, korytarze, na prawo zaś szklane okienko kasy, przy którem stał jakiś człowiek, rozmawiając z kasyerem.
Miałem interes do dyrektora, dlatego zbliżyłem się do rozmawiających, pragnąc rozpytać ich o jego mieszkanie, do którego w tym labiryncie gmachów, korytarzy, drzwi i balkonów nie spodziewałem się trafić bez dokładnych wskazówek. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w młodym mężczyźnie, stojącym przy okienku, poznałem samego dyrektora, znanego mi już poprzednio z Warszawy.
Po pierwszych wykrzyknikach powitania, uprzejmy dyrektor zamówił dla mnie miejsce na wieczorne przestawienie, poczem oświadczył, że jakkolwiek źle trafiłem, bo na melodramat, jednakże mogę to sobie wynagrodzić bytnością na próbie «Niewinnych», która właśnie odbywała się w tej chwili.
Zgodziłem się najchętniej, i przez ciemny korytarz udaliśmy się do sali. Dyrektor odsunął
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.