Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

zcicha drzwi loży, do której weszliśmy obaj, po chwili jednak opuścił mnie i udał się na scenę, gdzie obecność jego była potrzebna. Artyści byli już zgromadzeni. Właśnie próba rozpoczęła się przed chwilą. Jakiż to dziwny, a zarazem i uroczysty charakter ma każda próba poważnej sztuki! Przed sceną migotało posępnie kilkanaście lamp, których światło osłonione od strony sali, nie mogło rozproszyć panującego w niej mroku. Niemasz nic bardziej ponurego, niż sala teatralna, widziana w czasie dnia. Ta poważna cisza, zalegająca mroczne głębie, te puste rzędy krzeseł, czerwonawy mrok, walczący z bladem, wdzierającem się tu i owdzie światłem dziennem, ten ogrom posępny i martwy, od którego wieje chłodem i pustką — wszystko to prawdziwie przejmujące sprawia wrażenie. Na oświetlonych czerwonawem światłem deskach scenicznych stali lub siedzieli artyści, recytując półgłosem swe role. Twarze ich zaledwie można było rozróżnić. Echo, drzemiące w głębiach sali, donosiło do uszu moich ich słowa, zaledwie dosłyszalne, stłumione, ale dźwięczące dziwnym akcentem prawdy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek doznał tak silnego złudzenia rzeczywistości. W czasie przedstawienia, wobec tłumów zgromadzonej publiczności, wobec tysiąców świateł, gorącej atmosfery, muzyki i deklamacyi, człowiek, zwłaszcza otrzaskany ze sceną, nie