loże, nie spóźniając się, na wzór naszych mm. Dziurdziulewiczowych o pół godziny na przedstawienie. W krzesłach pokazywano mi tamtejsze znakomitości literackie i polityczne. Z ciekawością przypatrywałem się tej zupełnie nieznanej dla mnie publiczności. Publiczność jest rzeczą równie ciekawą, jak i przedstawienie. Każda ma właściwy sobie temperament, właściwy sobie sposób sądzenia, odmienny w wielu razach smak. Co się podoba we Lwowie, nie zawsze podobać się może w Warszawie, chyba że całkiem już wychodzi z granic zwyczajności.
Znalazłem wielkie różnice między publicznością warszawską a lwowską, dlatego tem ciekawiej przypatrywałem się tej drugiej. Warszawska nie zaciekawia mnie już; znam ją na wylot, nietylko w ogólności, ale nawet i w szczegółach. Wiem z góry, kto w jakiej loży usiądzie. Wiem, że dwie najbliższe sceny zajmą dżentelmenowie o przeogromnych białych gorsach — nasze gogątka, przezywające się między sobą Zizi, Pipi, Bibi, Trutra, Joujou. Widzę z góry te fizyognomie, wyrażające wiecznie niewysłowioną radość z tego, że przyszły na świat, dziękujące każdem drgnieniem Bogu Ojcu, że je stworzył, Synowi Bożemu, że je odkupił, a nie mające najmniejszej pretensyi do Ducha świętego, że ich nie oświecił. Widzę je już przykładające lornetki do oczu, ukazujące zdumionemu światu guzy u rękawów wielkości
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.