Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

wolał scenę. W roku — nie pamiętam dokładnie którym — udał się do Krakowa, gdzie występował w rozmaitych rolach. Nie szło. Krytyka milczała, albo ganiła; duszę samego artysty może już toczył robak wątpliwości. Przyszłość — jasna i uśmiechnięta zrazu — zachmurzyła się ciemno. Artysta wahał się. Na szczęście, był człowiek, który weń wierzył nawet wtedy, kiedy on sam w siebie wierzyć przestał. Był to ówczesny dyrektor teatru krakowskiego, Jasiński. Stary weteran sztuki spostrzegł, czego młodemu artyście potrzeba: spostrzegł, że brakło mu pola, wielkich ról, że dusza to zamknięta w sobie, ale pełna wewnętrznych sił, które, nie mogąc przez ciasne role wybuchnąć z całą swą potęgą, wykrzywiają je tylko lub rozrywają na strzępy. Powierzył mu wtedy główną rolę w tragedyi zmarłego Szajnochy: «Stasio». Było to oryginalne przedstawienie: w krzesłach i lożach widziałeś uśmiechnięte niedowierzająco lub ironicznie twarze; rozmawiano półgłosem, przepowiadając sztuce wobec takiej obsady upadek; krytycy ostrzyli zęby i pióra, a tymczasem w ciemnej teatralnej garderobie jedna biedna dusza ludzka wiła się w śmiertelnym niepokoju, miotana to przejasnymi błyskami nadziei, to ostatecznem zwątpieniem. Wreszcie zasłona podniosła się, artysta wszedł na scenę. W sali zapanowało nagłe milczenie, które przechodząc stopniowo w podziw, z po-