głowę i pięty. Powiedziałem to, i inde irae — jak mówi Tacyt, ale co do mnie, dbam o owe irae tak mało, że gotówem tyle razy to powtórzyć, ile razy uznam za potrzebne i stosowne — tymczasem zaś przechodzę do dalszego ciągu mego odcinka, tak, jak gdyby nikt za mną ani przede mną nie krzyczał w niebogłosy.
Ma podobno przybyć do nas Verdi w przejeździe do Petersburga. Radość z tego powodu w królestwie naszych melomanów ogromna i szykują się nadzwyczajne owacye; tu obecna trupa włoska da zapewne cały szereg przedstawień, które wielkiemu maestro przypomną ojczyznę, nas zaś ostatecznie utwierdzą w przekonaniu, że nie warto dbać o swojską operę, skoro za niewiele większe pieniądze można poznać prawdziwie włoskie chrypki i katary, takie, o jakich u nas, mimo zimniejszego klimatu, ani mowy być nie może. Na nieszczęście, Verdi zapewne je zna dobrze, obawiam się więc, że zamiast zatrzymać go, przyśpieszą one jego wyjazd z naszego miasta i nie pozwolą wielu ciekawym poznać znakomitego kompozytora. Zapał, cześć i uwielbienie dla znakomitości wszelkiego rodzaju są wprawdzie dziś już u nas mniejsze, niż były dawniej, kiedy Liszt raz grał w Kijowie, czy Berdyczowie, i kiedy jakaś dama trzymała go przez cały czas koncertu z pobożnem uniesieniem za obcas, powtarzając tylko nawpół
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.