kurzawy, zbliża się zwolna, potem prędzej i jeszcze prędzej, rośnie, wzmaga się, rozszerza, potężnieje, nakoniec, jeden olbrzymi oddech i na ulicy robi się ciemno z dwóch powodów, raz wskutek kurzu, a powtóre, że wszyscy zamykają oczy. Wtedy to dorożkarze wołają: „na bok!“, czy jest potrzeba, czy niema, dla pewności dzwoni omnibus żelazny, gnana wiatrem płeć piękna puszcza się mimowolnego truchcika, a ty, mój miły przechodniu, zamykasz oczy, usta, słowem wszystko, co możesz, wyciągasz przed siebie laskę i po niedługiej chwili trafiasz na coś miękkiego.
— Mój panie, co to za żarty? — pyta się głos, po którym poznajesz, że osobą pytającą jest kobieta.
— Ach! przepraszam panią najmocniej.
— Co ci ten pan uczynił? — odzywa się nagle drugi gruby i groźny głos męski.
— Postawił mi laskę na nodze.
— Jak pan śmiesz stawiać mojej żonie laskę na nodze?
Ty, czytelniku, nie odpowiadasz już więcej, a korzystając z tego, że i pytający nie mogą również oczu otworzyć, dyskretnie usuwasz się na bok. Po chwili tuman przechodzi, znów cicho i spokojnie, a kurz spada, jakby dla nabrania sił do nowego rzucenia się na oczy ludzkie.
I tak bez końca.
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 78.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.