wda, ale zamykasz oczy i siadasz. Krzyczą: nie z tej strony! przysiągłbyś, że to wszystko jedno, — ale siadasz z drugiej. Dopiero jedną nogę masz w strzemieniu, a opętana szkapa rusza z kopyta. Krzyczą: trzymaj! Trzymasz, — ale gdzie tam! Zlatujesz — podnoszą cię i śmieją się, aż ich oczy bolą. Mówisz tedy, że jesteś przyzwyczajony tylko do koni tresowanych, i idziesz piechotą. Na drodze wybiega i pędzi na ciebie jakaś istota zwierzęca, i nie poznajesz, czy to jest „un cochon“, czy „un chien“. Pokazuje się, że to jest „un chien“, który przylatuje, szczeka i wyje, jakby za to brał osobną pensyę, i z dziwną pożądliwością spogląda na twoje sztarkmanowskie ineksprymable. Nie rozumiesz, czego on od ciebie chce, ale przypominasz sobie w ostatniej toni, że poeta w „Musze“ radzi wołać: „A pudziesz!“, wołasz więc: „a pudziesz“, co istotnie pomaga daleko więcej, wreszcie dajesz dyskę jakiemuś chłopcu, który porywa bez ceremonii brysia za ogon i wciąga do chałupy.
Co krok, to kłopot. Wyszedłszy już za utrapioną wieś, nie umie Warszawiak odróżnić owsa od jęczmienia, z czego towarzyszki jego znowu się wyśmiewają, pokazują mu kartofle i mówią, że to groch. Przekonywa się, że zaczynają drwić z niego; odtąd podejrzywa wszystkich i wszystko. Przeląkł się ropuchy, którą wypadkiem spotkał na drodze, i sądzi, że naumyślnie kazano
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 78.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.