let damskich, katedry i białego krawatu prelegenta, a skończywszy na jego nauce i wymowie, wszystko to, powtarzamy, ma jakiś pozór salonowy, dystyngowany, wielko-miejski i stołeczny, który sprawia, że każdy chętnie tam śpieszy, każdy chętnie przebywa i słucha. Gdyby jednak zamiast tych wszystkich ponęt czekała cię perspektywa mrozu i rozcierania sobie rękoma uszu, gdybyś zdołał przewidzieć, że z poza pary twego własnego oddechu nie zdołasz dojrzeć ani słuchaczek, ani prelegenta, że się nabawisz reumatyzmu, a niechby tylko kataru, że brutto mówiąc, przymarzniesz do krzesła, na którem siedzisz, pewniebyś nie śpieszył się na takie prelekcye, choćby sam Salomon kąpał się tam w morzu mądrości.
Na nieszczęście jednak, coś podobnego grozi i nam, i prelekcyom w bieżącym zimowym sezonie. Niema sali! Oto skopuł, o który się wszystko rozbija. Tak jest, w naszej Warszawie, w naszych gmachach publicznych, w naszych teatrach, resursach i tym podobnie, niema sali… dla prelegentów. Sala ratuszowa jest wprawdzie i ciepła, i obszerna, i wykwintna, ale na nieszczęście zbudowana na inne cele; sale redutowe, równie dogodne, twierdzą przez usta swych szczęśliwych posiadaczy, że nie mają nic wspólnego z nauką i prelekcyą — nic; sala resursy kupieckiej, istotnie za mała, a nakoniec resursie obywatelskiej (któżby się spodziewał)
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 78.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.