Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 78.djvu/293

Ta strona została uwierzytelniona.

wdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tem, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tem rzecz, że gdy serce wzbiera boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy, gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buraczarz, figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcyę i tendencyę sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dyalog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Nakoniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komedyopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcya częstokroć dzieje się w nieokreślonych