— Źle, że i gorzej być nie może — odpowiedział z westchnieniem.
— No, cóż takiego?
Machnął tylko ręką, a potem, wsparłszy czoło na dłoni, przymknął oczy, jakby szukając ulgi w chwilowem milczeniu.
Wreszcie jednak ożywił się i począł mi opowiadać swoje dolegliwości i umartwienia. Istotnie, zwaliło się nań takie brzemię, że chyba nadludzkich trzeba było sił, aby je unieść. W domu miał prawdziwy szpital; dzieci jedno po drugiem chorowały mu na tyfus. Ojcowskie serce, zawieszone między rozpaczą i nadzieją, biło ustawiczną trwogą. Trzeba było czuwać nad choremi, co chwila zrywać się od pracy na jęk chorego dziecięcia, spędzać bezsennie noce, a przytem pracować, i to pracować podwójnie, by zwiększonym zaradzić potrzebom. Skarżył się, że sił mu brak, że ledwo może podołać obowiązkom; mówił, że sam nie może zrozumieć, że jeszcze trzyma się na nogach; narzekał na niedostatek, który, mimo wszelkich wysileń, coraz szerszym wyłomem wdzierał się do jego domu. Tu do pracy trzeba świeżości myśli, spokojności, a on był znękany, przybity. Obowiązki reżysera nakoniec, ciężkie i kłopotliwe obowiązki, prawdziwym ołowiem ciążyły na każdej chwili jego życia.
— Oj, nie po różach stąpam, nie po różach! — rzekł, zakrywając twarz rękoma. Gdy-
Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 79.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —