ne, a w nich rozruch między duchami; pełno postaci we mgle i promieniach. To najlepsza strona obrazu, ale ta krew na pierwszym planie, tak nędzna, a jednakże francuska, jako podstawa chwały Francuza. „Les hommes d’esprit se trompent quelquefois“ — powiedział o Vilbercie jeden z krytyków; i ja podzielam to zdanie. Zresztą, są fizyognomie takie jakieś małomieszczańskie, takie „bourgeois”, że żadną miarą nie nadają się do apoteozy. Wolę więc nie zatrzymywać się dłużej nad tym przedmiotem, a przejść do malarstwa religijnego, którego Betsellère i Doré są głównymi przedstawicielami.
Betsellère to jeszcze pacholę prawie, ale spodziewają się, że z tego pacholęcia wyrośnie olbrzym. W malarstwo religijne dziś mało kto wierzy — on jest malarzem religijnym. Odwaga niepospolita. Być dziś prawdziwym malarzem religijnym, trzeba być wewnątrz innym od większości świata; być innym — jest to narazić się na niebezpieczeństwo, że świat artysty nie zrozumie. A jednak Betsellère dał obraz Jezusa, uciszającego burzę na jeziorze Genezareth. Obraz to znakomity. W powietrzu burza prawdziwa, woda zmieszana z powietrzem, szarpanina wichru, fal, ciemności, rozpętania się żywiołów i chaosu. Wśród tego łódź. „Ci leżą nawpół martwi, ów załamał dłonie”[1], jak mówi Mickiewicz. Apostołowie jedni ucieka-