Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

brzegiem życia i niepływającej po jego głębiach, byłoby lepiej, tam nikt nie okryłby świata przed moim wzrokiem ciemną zasłoną. Przelatujesz koło mnie jak tuman duszącego kurzu... Bądź zdrów i nie wracaj tą samą drogą.
(Motyle i ptaszki powietrzne w gęstych stadkach zaczęły przelatywać między mówiącymi, których twarze rozrzewniła jakaś ku sobie tęsknota).
— Przebacz — rzekł mężczyzna — a niech na tem miejscu, na którem spocząłem, nie zostanie złe o mnie wspomnienie.
— Odchodzisz smutny, więc zabierz na drogę ten kwiatek, który cię rozweselać będzie, a gdy uschnie, oberwij jego płatki i połóż na zrębie skały: wiatr je stamtąd weźmie, gdy będzie biegł w tę stronę i do mnie przyniesie.
— Bodajby w koronie twego szczęścia więcej listków wykwitło i nigdy żaden nie usechł. Ujrzawszy cię, nie przypuszczałem, że jak fala morska o brzeg uderzę i słoną wodą cię obryzgam. Mniemałem raczej, że oziębłe serce przy promieniach twej cudownej postaci ogrzeje i do mocniejszych drgnień pobudzę. Biło ono dotąd, ale tyle tylko, ile dla podtrzymania życia pracować potrzebowało. Gdy znużone jednostajnym ruchem omdlewało, orzeźwiała je nadzieja, że kiedyś iskra do niego wpadnie i płomień miłości roznieci. Oddalam się z tą iskrą, którą tęsknota będzie rozdmuchwiwać a rozpacz gasić. W mgławicy marzeń