Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje wesele — odrzekł i kazał wynieść na dwór wszystko, co przygotowano do uczęstowania gości.
Biesiada to była skromna, ale natychmiast za drużyną Bachusa nadjechały wozy, naładowane owocami i beczkami wina.
Ciągle napełniane kielichy zaczęły krążyć śród uczestników, odezwały się namiętnemi melodyami flety, piszczałki i bębny, spłynęły się z niemi ochocze śpiewy i całe zebranie, porwane gorączką zmysłową, puściło się w tany. A Bachus, usiadłszy na grzbiecie swego kozła, przyglądał się uśmiechnięty temu wirowi i splotom giętkich ciał, nieustającej pijatyce i niemilknącym chichotom. Tylko od czasu do czasu wołał:
— Satyrze, Teryę ktoś uwiódł.
Wtedy Satyr, jak gdyby w serce ukąszony, nagle przytomniał i blady, z oddechem mściwego gniewu szukał żony. Ale znajdował ją zawsze przy swych rodzicach, smutną i zapłakaną.
— Teryo, krzyknął raz wreszcie — dosyć tej łzawej rosy! Bawimy się dla ciebie, więc baw się z nami.
Wyciągnął ją za rękę i wrzucił w taneczny odmęt. Natychmiast pochwycili ją pijani biesiadnicy.
— Tylko niewolnikom i podanym od niej wara! — ostrzegał Satyr.
Ona poddawała się spokojnie wszystkim, którzy ujmowali ją w swoje objęcia i zataczali z nią kręgi, a nawet dotykała ustami podawanych jej czar, ale ulegała niema i jak gdyby w swej woli zgwałcona