swoich gości, którzy wywdzięczali mu się hojną pomysłowością w uciechach, a Bachusa, jak świadczyły przybywające od niego nimfy, radowali wielce.
Wesoło też mijały dnie i lata w Skapolu. Tylko rozgniewany, a może zazdrosny Apollo coraz częściej zsyłał wściekłe burze, które na czas jakiś wstrzymywały zabawę. Terya urodziła znowu dziecko — córkę, w której zauważyła zbyt spłaszczony nosek. Rozjątrzony wymówkami Satyr, któremu broda zrzedniała i przybrała kształt koźlej, zabrał swoje towarzystwo i wywędrował z niem w odwiedziny do Bachusa. Szybko przemykającego boga nigdzie spotkać nie mógł, więc grasował bez celu i stałego kierunku, napadając podróżnych, paląc chaty, uprowadzając branki i drażniąc drwinami Tytana z sąsiedniej góry. Wreszcie zatęsknił do Teryi i wrócił z powiększonym tłumem i zrabowanymi łupami. Pijany, okurzony pyłem, zapragnął kąpieli i kazał się rozebrać. Niewolnik, zdejmując mu sandały, nagle wrzasnął.
— Co się stało? — zapytała Terya i również wydawszy okrzyk przeraźliwy, padła zemdlona.
Satyr zamiast stóp miał kopyta, nogi owłosione a nad nimi ogon. Przedstawiał mieszaninę kozła i człowieka.
Przyjacielska drużyna, zobaczywszy go w tej postaci, wstrętem czy strachem pchnięta, odskoczyła w popłochu. Ale po chwili jedna z bachantek podeszła do osłupiałego Satyra i głaszcząc mu brodę, rzekła:
Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/064
Ta strona została uwierzytelniona.