twarz nadzwyczajną radością: zaczął pośpiesznie i starannie oskubywać nogi, które odzyskały ludzką, drobnym tylko puchem porosłą skórę. Powstał z ziemi i kilkakrotnie podskoczył; ale natychmiast jakaś przykra myśl unieruchomiła go zupełnie.
Wieczorem, gdy ludzie z pól zeszli, podkradł się pod ściany swego domu i zajrzał do wnętrza: Terya pieszcząc dzieci, mówiła do nich:
— Dziś albo jutro, niedługo ojciec powróci.
— Ale już nie będzie taki straszny?
— Nie.
Satyr nie miał odwagi wejść, ale i mocy oddalić się. Chociaż wszyscy w domu ucichli, on przyczajony pozostał i śród marzeń o straconem szczęściu zasnął. Gdy nazajutrz otworzył oczy — ujrzał przy sobie Teryę. Zerwał się i chciał uciekać — ona go zatrzymała.
— Bądź z nami, wyładniałeś...
Przyjemne ciepło ogarnęło serce Satyra.
— Dzieci twojej opieki i obrony potrzebują — mówiła łagodnie — niedola im grozi. Tytan, przygotowując sobie bryły skał do miotania na bogów i zdobywania nieba, rozbił nasze góry, zniszczył winnice i wydusił ludzi...
— Teryo — rzekł Satyr w uniesieniu — ja go kiedyś zraniłem, dziś zabiję.
I chwyciwszy z komnaty łuk, poleciał jak wiatr w kierunku siedziby Tytana.
Już po długiem a daremnem wyglądaniu wyrzucać
Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.