Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

człowieka, a gdy z nim porozmawiał, przekonywał się, jakiego człowieka. Nawet gospodyni, u której wynająłem pokoik w Berlinie, dzięki oporowi gardła, które nie pozwalało jej wymówić mojego nazwiska, nie oznaczała mnie żadnem mianem. To też błogo mi było w mojej bezimienności i beztytułowości. Doznawałem upajającej rozkoszy, rozmawiając przez kilka godzin w galeryi pocztamskiej z jakimś niemcem. Ale on nie wytrzymał.
— Jestem już zmęczony — rzekł — chodźmy do poblizkiego ogródka, tam przy piwie dokończymy naszej gawędy.
— Dobrze — odparłem — ale pod warunkiem, że obaj nie wymienimy między sobą wzajemnych meldunków. Ja nie chcę wiedzieć, jak pan się nazywasz i kim pan jesteś, a pan nie pytaj mnie o to.
Jak on na mnie spojrzał naprzód ze zdziwieniem, a potem z podejrzliwością!
— Przyjechałem tu, ażeby obcować z ludźmi tylko jako z ludźmi.
Zdawało mi się, że w oczach jego wyczytałem uwagę: albo łotr, albo dostojnik, podróżujący incognito. Poszedł jednak na piwo i rozprawiał ze mną chętnie, a nawet przy pożegnaniu wyraził pochwałę dla mojej inteligencyi. I byłaby nasza znajomość rozwinęła się bardzo ładnie, gdyby nie był zwierzył się z niej swoim przyjaciołom i gdyby oni mnie nie zaczęli obserwować w knajpie, gdzie ze mną spędzał parę godzin. Ucie-