zlizawszy wprzód językiem objaśnień mego paszportu.
Przypuszczam, że na wszystkich mężczyzn, którym się podobała jakaś nieznajoma kobieta, towarzyszące jej dziecko sprawia wrażenie żałobnej krepy, która ostrzega: nie zbliżaj się ze swawolną lub nieprawą myślą. Ja w tym malcu, skaczącym koło matki z piłką, widziałem groźnego anioła z ognistym mieczem, który strzegł mi wejścia do raju. A przecież on mi otworzył bramę. Piłka, odskoczywszy od ziemi, uderzyła mię w głowę. Ohłopiec uciekł, a gdy ja podniosłem piłkę, ona rzekła z wdzięcznem zakłopotaniem (po niemiecku):
— Przepraszam pana, bardzo przepraszam.
Coś wybąknąłem i wróciłem do swojej ławki, wyrzucając sobie niezdolność wyzyskania sposobności. Chłopiec odbiegł w przeciwną stronę i cisnął piłkę, która wpadła w morze. Zszedłem schodami bulwaru na dół, wydobyłem ją i oddałem matce.
— Pan zbyt dobry dla mojego syna. Dziękuję.
— Za co? On mi przed chwilą wyświadczył usługę, teraz ja jemu.
— On... który uderzył pana piłką?
— Tak.
Nie rozumiem.
— A to proste. Gdybym przedtem zdjął kapelusz i powiedział, jak się nazywam, kim jestem, zkąd pochodzę, oddaliłaby się pani ztąd, nie rzekłszy do mnie
Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.