jak psy z różnych bud. Francuz warczy na niemca, irlandczyk na anglika, słowak na węgra, nietylko w swoim domu, ale wszędzie. Gdyby przynajmniej, spotkawszy się gdzieś daleko, zaczęli wzajemnie widzieć w sobie ludzi. Volapük by to sprawił.
— Wątpię. On przecież nie wyprostowałby zgiętych nosów i nie zwinął obwisłych warg.
— Europejczycy tak dalece się zmieszali i upodobnili, że bez pomocy nazw nie zdołaliby podzielić się na szczepy. Zresztą pojmuję i uznaję wstręt rasowy, jeżeli jest uczuciem szczerem, naturalnem, niewzbudzonem sztucznie, jak odraza ptaka do ryby.
— Och, to wystarczy, aby się wzajemnie pokąsać.
— Zapewne, ale przynajmniej nie tak często i nie tak zajadle. Ludzie nie uświadamiają sobie, o ile są niewolnikami wyrazów, które wywierają na nich wpływ hypnotyzujący. Gdy usłyszą: to jest książę — zaraz dostrzegają wytworność, to szewc — zaraz uderza ich ordynarność, to włoch — zaraz czują żar temperamentu, to żyd — zaraz przeczuwają szachraja. Niech by zataili przed sobą te nazwy i spróbowali je odgadnąć, szewc zostałby uznany za księcia, a żyd za włocha.
— Czy na pana wyrazy nie oddziaływają wcale?
— Nie.
Nadeszła jakaś wysoka, niemłoda kobieta, która zamieniła z nią kilka słów po angielsku.
Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.