— Jak to dobrze, że pani używa drugiego języka — zaciera to jeszcze bardziej ślady dla domysłu.
Uśmiechnęła się, skinęła mi głową i odeszła z towarzyszką. Straciwszy ją z oczu, dostrzegłem w mojem sercu, w którem jak gdyby rozglądała się uważznie i smutnie. Ja jednak byłem wesół.
Dlaczego nazajutrz przyszła na to samo miejsce? Dla morza, dla powietrza, czy dla mnie? Nigdy nie pytałem jej o to, chociaż jestem pewien, że ją przywiodła tajemnicza nić, która się między nami sprzędła.
O tyle z położeń i usposobień byliśmy do siebie podobni, że nie potrzebowaliśmy się wzajemnie wyważać z dotychczasowych stanowisk, ażeby się zbliżyć i raczej stawialiśmy, niż usuwali między sobą przeszkody. Po paru tygodniach byliśmy oddzieleni od siebie już tylko własną wolą.
— Czy pani nie męczy ta nasza... nieznajomość?
— Tak, męczy mnie sprzecznością uczuć. Co chwila doznaję wielkiego zadowolenia i silnej trwogi. A pan?
— Ja tylko zadowolenia!
— Jesteś pan i będziesz szczęśliwszym ode mnie.
— Co mam zrobić, ażebym nie posiadał tej przewagi, której sobie wcale nie życzę?
— Rozdmuchnąć tę mgłę, na której się kołyszę, zawieszona w przestrzeni.
— Więc mam się nazwać dokładnie?
Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.