Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjdź jutro do parku, tam zamienimy pocałunki zamiast obrączek.
— Przyjdę, a ztamtąd zaprowadź mnie nawet w piekło.
Wziąłem ją za rękę i umilkliśmy.
Nagle drgnęła całą postacią.
— Mój mąż!...
Aleją od strony miasta zbliżał się ku nam wysoki, gruby mężczyzna, prowadząc za rękę jej synka. Rude włosy, krótko przycięte, otaczały twarz piegowatą, z dużymi i wysuniętymi naprzód zębami, z obwisłym i zgarbionym nosem. Zdala zawołał (po polsku):
— Jak sze masz, Klarczu... Niespodziewany — co?
Pochwycił ją w kosmate łapy i wycałował.
Wstałem z ławki i bez ukłonu odszedłem. Nie umiałbym sobie wyjaśnić, czy to zrobiłem z polityki, gniewu, czy głupoty. W każdym razie byłem wściekły nie z powodu udaremnionej schadzki, ale skutkiem tego, że zawieszony pod niebem balon, w którym siedzieliśmy zakochani, został brutalnie ściągnięty na ziemię. Tajemnicza zasłona, która otaczała nasze szczęście, przedarła się. Już wiedziałem, że jest mężatką, żydówką polską, pewnie warszawianką. Żydówka? Natychmiast obskoczyła mnie cała gromada przesądów, uprzedzeń, od dzieciństwa nabywanych wstrętów, ohydnych postaci — wszystko to krzyczało, drwiło, szydziło ze mnie piekielnym chichotem. Uciekam — a ta kocia muzyka za mną.