— Dzień dobry!
Staję — oglądam się. Znajomy warszawski łobuz salonowy.
— Przepraszam, że zatrzymuję... Byłem cierpliwy przez kilka dni i tylko obserwowałem pana. Ale w tej dziurze takie więzienne nudy!... Nie dziwię się, że pan oblegasz Rosenbauchową... Tu ona możliwa, nawet pożądana, bo ładna i smaczna. Najlepszy znawca, nieuprzedzony, nie odczułby w niej cebuli. Udała się? Trzeba zakończyć... W Warszawie niepodobna utrzymywać znajomości z żoną lichwiarza i córką stręczycielki.
Nie powstrzymywałem tych słów, wylatująch z jego ust jak z armaty pękające bomby, które, oświetliwszy mnie na chwilę, rozrywały. Pozwoliłem mu podrzeć moją niewiadomość aż do ostatniego strzępka. Być może, iż któreś z tych słów padło w jej uszy, bo, odchodząc, spostrzegłem, ze niedaleko stała z mężem.
W dwa miesiące przecztałem doniesienie o jej śmierci.
Kto ją zabił? Choroba, czy ja? Kto nasz związek rozerwał? Straszne, nielitościwe wiedźmy i zmory społeczne, czy ja? Duchu jej, który mnie ciągle nawiedzasz i patrzysz na mnie swoim smutnym wzrokiem, odpowiedz! Dotąd nie jestem pewien, czy cierpi moje serce, czy też sumienie. Kochałem i chciałem za mało!
Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.