Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

zresztą milczenie. Po chwili przesunął się sąsiednią bruzdą sznurek młodych kuropatw, które, spostrzegłszy mnie, pisnęły i znikły. Odtąd już nic nie zakłócało mojego spokoju, a drobne szmery uwydatniały mi tylko głębokość ciszy. Zapatrzony w niebo, którego błękit wybielił się światłem słonecznem, rozmyślałem:
— Jakże ja tu jestem szczęśliwy, swobodny! Ani ten konik polny, ani ta biedronka, ani nikt nie zabroni mi, czego zapragnę! Mogę śmiać się, płakać, uciąć sobie nos, mogę naśladować sowę...
I złożywszy ręce, huknąłem.
Ale w tejże chwili huknął nade mną gruby głos:
— A ty...
Dalszy ciąg tego grzmotu pomijam, gdyż jeśli biografowie moi zechcą ułożyć słownik wymysłów, jakimi mnie przez życie obrzucono, znajdą cały materyał w krytykach pewnej części prasy warszawskiej i nie będą potrzebowali badać, czem mnie uraczył ekonom folwarku, do którego należała pszenica.
Wróciłem do domu. Stojąc pod szluzą łajań rozgniewanego nauczyciela, czułem jeden tylko smutek: stratę kotliny w zbożu, którą uważałem za schronisko wolności.
Szukałem później podobnych schronisk nieraz i tem usilniej, że z wiekiem ścieśniała mi się ciągle przestrzeń swobody. Jak wszyscy ucywilizowani członkowie mojego rodzaju, zostałem pomału niewolnikiem: