trzeć — krzyknąłem na przewoźnika, żeby wracał. Syn mój płakał, ściskając Kadego, ja skamieniałem... Podaj mi wodę, Hikmecie...
Ledwie zdołał połknąć napój, chwycił się za piersi i upadł wznak na poduszki. Długa rozmowa, przykre wspomnienia wyczerpały go zupełnie. Zamknął oczy.
— Będziesz spał? — spytał Hikmet po cichu.
Ali potwierdził lekkiem poruszeniem głowy.
Słońce już zaszło, mrok rozpostarł się po pokoju, którego ciszę przerywał jedynie częsty oddech chorego. Hikmet nie chcąc go rozbudzić, nie zapalał świecy. Nareszcie, jak gdyby we śnie wyszeptał Ali:
— Idę już... idę... mój najdroższy... Położę się obok ciebie... będziemy znowu... jak zawsze razem. Psy... Ha, ha, ha... doczekałem wreszcie tej chwili... Nikt mnie zabić nie chciał... Śmierć nie zawodzi... poczciwa! Dobrze mi... choć boli... No, kończ... dosyć, dosyć!
Umilkł, ale za chwilę przytomniejszy nieco zawołał:
— Hikmecie!
— Jestem.
— W tym stoliczku — rzekł omdlewającym głosem — jest kartka papieru, na której spisałem mój testament.
Ostatnie słowo rozwiało się w ciężkiem westchnieniu. Hikmet pochylił się nad Alim, ale już nie usłyszał nawet jego oddechu. Szybko zapalił świecę — na łóżku leżał trup.
Szczery smutek rozlał się po twarzy Hikmeta, gdy
Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.