ale setkami. Wszystko to nic mnie nie obchodzi. Bez celu i myśli wyszedłem dziś nad brzeg morza i przez kilka godzin topiłem wzrok w jego łagodnie igrających falach. Skoczyłbym w otchłań, gdyby nie ta resztka świadomości, która mi dla dwojga dzieci żyć każe. Znikąd, znikąd pociechy! Co to za okrutny potwór — śmierć! Czy niebo naszych boleści nie rozumie? Uśmiecha się taką pogodą, jak gdyby pod jego sklepieniami ludzie obchodzili najradośniejsze wesele. Wyglądam chmurki, wyglądam znaku, któryby pokazał, że tam przed tronem Boga odbija się żałobą nasz smutek: nic, czysty lazur nie mąci się ani jednym obłoczkiem! Zapuszczam weń wzrok, patrzę, czy z poza tej niebieskiej opony nie wyjrzy skrzydlata dusza mojej żony lub dziecka. Nie widać nikogo! Uciekam do domu — cicho, martwo, chłopczyki całują się i płaczą. »Mama — pytają — nawet jutro nie wróci? Ani Basia?« Odpowiedzieć im nie mogę, gardło zaciska mi się kurczem, siadam, znowu pragnę iść gdzieś, sam nie wiem dokąd. Upadam na kolana, modlę się, ale wkrótce usta sztywnieją i znowu tężeję. Boże, ulituj się. Nie może, czy nie chce? Jakie prawo i za co tak mnie karze? Czyżby ten żyd tułacz... Och, mrok mi na myśli zapada.. Franciszek.
Julio droga, dziś rano skonał Wiktorek! Matko najświętsza, która tyle cierpiałaś, wstaw się za mną przed