Irena. Naprzód siebie z obowiązku sumienia. (do Zenona). Podaj mi pan rękę, przejdźmy się, bo czuję ból w skroniach i chciałabym się wykoleić... z naszej rozmowy. Panowie mi pozwolą zabrać na chwilę pana Zenona?
Janusz. Wolny, pani dobrodziejko, wziąć go można nawet do śmierci. (Irena z Zenonem odchodzą w głąb’ sceny).
Ryszard. Szpetna i zła jak pokrzywa. Zauważyłeś ojcze pazury tej uczonej sowy?
Janusz. Zauważyłem mój sokole. Nie wszystkie dadzą się brać łatwo, jak kuropatwy.
Ryszard. Ha, ha, ha — ja miałbym robić zamach na tę Wenus brzydoty?
Janusz. Kaprys.
Ryszard. Śliczny kaprys — łowić w sidła żaby. Gdyby nawet zwycięstwo nad sercem panny Ireny było jedyną cnotą, zdolną mnie ocalić na ostatecznym sądzie, wyrzekłbym się zbawienia wiecznego. Mam lat trzydzieści; w tym wieku kobiety są jeszcze bardzo ponętne, a cóż dopiero mężczyźni!
Janusz. To też pewnie jesteś ponętnym dla niej.
Ryszard. Szczerze mówiąc, troszkę się o to starałem, tylko w innym celu. Z początku łykała pochlebstwa jak struś gwoździe, ale żadnego strawić nie mogła.