Irena. Więc nie ma żadnego sposobu?
Zenon. Przynajmniej ja go w tej chwili nie widzę. Kobiety brzydkie, proszę pani, mają zwykle zupełną świadomość tego, co robią, piękne — tego tylko, co zrobiły. Emilia, o ile z listów pani przekonałem się, sprawdza tę regułę. Mimo całej inteligencyi i przytomności umysłu ulega pokusom bezwiednie. W składanych jej hołdach nie widzi sideł, tylko należne lub bezinteresownie ofiarowane przyjemności. Jeśli czasem spostrzeże, iż się zsuwa po spadzistej pochyłości, to niezawodnie sądzi, że nazad równie łatwo cofnąć się może. Upomnij ją pani dziś, ona się spyta: za co? Dotąd nic złego nie popełniła a naszej pewności, że je popełni, sama nie czuje. Musi więc wprzódy coś takiego zrobić...
Irena. Wtedy będzie czas na kazanie a wcale nie na ratunek.
Zenon. Właśnie o to idzie, ażeby ją powstrzymać w tej chwili, kiedy, strąciwszy innych w przepaść, sama dopiero zechce się w nią rzucić.
Irena. Dla czego ma innych koniecznie strącać?
Zenon. Pani kochana, pogódź się raz z tą myślą, że piękna kobieta, jak okrutna bogini, karmi się ofiarami i w kole swych stosunków szerzy pożary. Bratowa pani niejedno serce na popiół spali, a wiesz pani, po co ja głównie przyjechałem? Ażeby jej wyrwać jedną ofiarę...
Irena (z boleścią). Henryka! Dotąd jeszcze nie wiem,
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.