ojciec mój opiekował się profesorem Bosławskim, który jest synem naszego oficyalisty, pomógł mu do uzyskania katedry w uniwersytecie i tak się do niego przywiązał, że chciałby sam wspierać go materyalnie w naukowej karyerze. Gdy pan założysz dla niego ogród botaniczny, ojcu mojemu sprawisz wielką przykrość, tem więcej, że oddawna tą myślą zajęty.
Gracyan. Chyba nie od zbyt dawna, bo gdy mu przed godziną o moim zamiarze mówiłem, wcale o swoim nie wspomniał.
Ryszard. A jednak zaręczam, że gdy pan ustąpisz, również od jutra ogród urządzać zacznie.
Gracyan. Najlepiej urządźmy dwa, niech profesor wybierze sobie lepszy.
Ryszard. Po co ktoś ma darmo się rujnować i wysilać na pokonanie współzawodnika?
Gracyan. O mnie pan bądź spokojny; ja nie będę potrzebował ani się rujnować, ani wysilać na pokonanie panów.
Ryszard. Jakkolwiek masz pan dużo do wyrzucenia guldenów, wszystkie chybić mogą. Bo proszę nie zapominać, że dla profesora Bosławskiego wygodniejszym będzie nasz ogród w mieście, niż pański na wsi.
Gracyan. Mila drogi, w karecie — to przeszkoda drobna.
Ryszard. Przeciw uporowi upór. Spotkasz pan z mojej strony przeszkodę większą — mówię szczerze.
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.