takiej ofiary jeszcze bardzo daleko; tymczasem uważałbym sobie za czyn karygodny mówić dalej z panią o kim innym.
Emilia. Pan nie umiesz rozeznawać karygodnych czynów, skoro do nich nie liczysz tego pochlebstwa.
Ryszard. Jeśli kto zdoła powiedzieć pani jedno pochlebstwo, ja mu za nie całą wartością panny Teresy zapłacę.
Emilia. A ileż panna Teresa warta dla pana?
Ryszard. Dla mego ojca milion guldenów, bo to on ją oszacował i mnie narzucił.
Emilia. Przesada. Czy tak uległy ojciec mógłby panu kogoś narzucić?
Ryszard. Nasz świat ma niepojęte dla innych prawa, któremi najsłabsi ojcowie uginają najoporniejszych synów. Mogła pani to bez trudu odgadnąć, widząc mnie zmuszonego do stosunkowania się z jakimś panem Dąbciem i starania się o jego siostrę wtedy, gdy...
Emilia. Gdy?...
Ryszard. Nie pierwszy raz tego doświadczam, że kobiety piękne lubią torturować mężczyzn zbytecznemi pytaniami. Nie dość dla nich coś dobrze wiedzieć, potrzebują jeszcze toż samo wyraźnie usłyszeć.
Emilia (z zalotnym uśmiechem). Co?
Ryszard (z naciskiem). Niech pani poręczy bezpieczeństwo mojej szczerej odpowiedzi, mnie nie zbraknie do niej odwagi.
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.