Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

Zenon (chłodno). To też nic w tem śmiesznego, że piękność pani Emilii rozbroiła mnie z surowości i że zrozumiałem wszystkich, których zwyciężyła.
Irena. Uniewinniłeś pan Ryszarda, Gracyana... Henryka!
Zenon. Mówię, że ich zrozumiałem.
Irena. Tego panu było potrzeba, ażeby obok nich wyrobić słuszne miejsce... sobie. Jak pan pogodzisz z dzisiejszą swoją mową to, coś wczoraj na balu u Bogojów do mnie powiedział?
Zenon. Bardzo łatwo: tylko dodam to, co przed panią zataiłem i co dziś w rozmowie z panią Emilią wyraźniej poczułem. Czego pani chcesz? Zmusić ludzi, ażeby nie zachwycali się widokiem pięknej róży, brylantu lub kobiety? Daremnie. Milion razy oskarżymy piękność i milion razy ulegniemy jej wpływowi. Jest to próżne szamotanie się, którego nigdy nie nagradza tryumf. Gdyby natura była świadomą, tworzyłaby brzydotę tylko w złości, gdyby była miłosierną, nie stworzyłaby jej nigdy, bo ulitowałaby się nad nieszczęśliwym losem oszpeconych nią istot. Piękność jest nietylko wartością, ale i prawem istnienia kobiety.
Irena (gwałtownie). Więc ja nie mam nawet prawa istnienia?
Zenon (zmieszany). O pani, nie myślałem.
Irena. Nie bój się pan swojej zasady, bo ja przyznałam ją dawno. Dziękuję ci, mój nauczycielu, żeś