Janusz. Bodajbyś tego imienia zapomniał wymawiać!
Ryszard. Zapomnę przy Emilii.
Janusz. Brzydka to rzecz, bardzo brzydka.
Ryszard. Przeciwnie, bardzo piękna.
Janusz. Poderwać się materyalnie, przywalić się ciężarem pożyczki u takiego pana Dąbka, od którego zależność wzgardzie mojej duszy szacunkiem w słowach być każe, i to wszystko dlatego, ażeby odciągnąć i zgubić żonę najzacniejszemu człowiekowi...
Ryszard. I do tego silnie sformowanemu, a zatem wobec kobiet odpowiedzialnemu. Zaiste, to okropność... dla... starych ojców, którzy w młodości z każdej otwartej kieszeni czerpali bez żalu i na przyjemności każdej pięknej żony rzucali bez zgryzoty.
Janusz (drżącym głosem). Za to przynajmniej tłómaczyłem się mojemu ojcu bez szyderstwa.
Ryszard. Bo pewnie był na słabości syna wyrozumiałym.
Janusz. To dla ciebie za mało. Ażeby ciebie zadowolić, trzeba być niegodziwym.
Ryszard. Ojcze kochany, jam zawsze gorszy, ile razy ty na mnie zły jesteś. Bądź dobry, ja będę lepszy. Przysięgam, że z panią Emilią bawię się niewinnie. Przecie już trzy miesiące tu z nią się spotykam, a nie poszedłem za daleko.
Janusz. No, ale pytam raz jeszcze, jaki ostateczny cel tej zabawki? (w głębi wchodzi Emilia idąc do męża).
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/072
Ta strona została uwierzytelniona.