Emilia (j. w.). Raczże więc swoją prawdomównością tak zgrzeszyć, ażebym się przekonała o mojem kłamstwie.
Zygmunt. Kobieta, kochanko, zwykle myśli o swoich życzeniach, które zaraz wypowiada. Jeżeli więc długo nad niemi się zastanawia, musi mieć jakiś powód niewyjawienia tego, coby pozyskać pragnęła. Jeżeli zaś żona tai się przed mężem, którego w słusznych żądaniach obawiać się nie potrzebuje, jej żądanie nie może być słusznem. Ponieważ zaś od pewnego czasu ty jesteś zadumana a na wszystkie moje pytania odpowiadasz milczeniem, więc myślisz o takiem życzeniu, któregobym nie spełnił, czyli robisz źle. Przekonałem?
Emilia. Zupełnie.
Zygmunt. Przyznajże mi za to, że was przenikać umiem, i wytłómacz Zenonowi, który się wiecznie ze mnie śmieje, że zajęty badaniem zwierzęcych samiczek zapomniałem zbadać własnej żony...
Emilia (zmarszczywszy się). On ci to powiedział?
Zygmunt. No, nie uprzedzaj się. Jest to z jego strony koleżeński żart a przytem słabość do przypisywania sobie szczególniej znajomości kobiecego serca, od którego klucz wszyscy powieściopisarze posiadać mają, chociaż je nim każdy bałamut otwiera.
Emilia. Każdy?
Zygmunt. Naturalnie, tylko nie wszystkie. Twoje naprzykład serduszko.
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.