Emilia. Wybierz inne — pewnie ci na mojem w przykładzie nic nie zależy.
Zygmunt. Przeciwnie, zależy mi bardzo wiele: naprzód twojemu sercu najbardziej ufam, a powtóre sądzę, że ono za najlepszy wzór służyć może.
Emilia (niechętnie). Ale po co o tem mówić mamy?
Zygmunt. Dlatego, ażebyś myśląc nie grzeszyła. Wyznam ci, jestem nawet trochę zaintrygowany, nad czem ty od tak dawna jesteś zadumana. Nie nad życzeniem nowej sukni, bo na to ci dawniej kilka dni wystarczało; nie nad...
Emilia. Czy się z wyjściem nie spóźnisz?
Zygmunt. Już cię znudziłem? Reginka cierpliwsza: przez całą godzinę łechtałem jej nóżkę pędzelkiem dla doświadczenia, czy wykonywa już ruchy odpowiednie podrażnieniom — i ani razu się nie skrzywiła. Tymczasem jej mama nie pozwala się nawet pożegnać. (po chwili czulej). Co tobie jest?
Emilia (z wymuszoną wesołością). Raczej jabym spytać powinna, co tobie się stało, że we mnie jakieś niezwykłe usposobienie dostrzegasz, kiedy rzeczywiście jestem dziś taką, jak wczoraj lub przed rokiem. Żadnego ukrytego życzenia w tej chwili nie mam, chyba to jedno, żebyś mnie pocałował.
Zygmunt (całując ją). To jest twoja najgłębsza i najzrozumialsza dla mnie mądrość. Bodaj stary hrabia przykrości młodego wieku sobie przypomniał za to,
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.